poniedziałek, 18 lutego 2013

Praca w Lublinie *

Poniedziałek.

Dzwoni telefon. Pani o miłym głosie zaprasza mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Na czwartek. No super, proszę tylko, żeby ta rozmowa była po 16 (do 16 pracuję a nie chciałbym specjalnie brać urlopu). Ok, nie ma sprawy, niech będzie 17. Notuję adres. Ulica nic mi nie mówi, ale to nic, sprawdzę sobie na zumi. Na zumi nie ma takiej ulicy, szukam przez google – jest. W Lublinie. No faktycznie, wysłałem aplikację do jednej firmy, która obiecywała złote góry. Tylko jest problem jak dojechać, a raczej: czym wrócić o takiej porze. Może da się coś przełożyć.
Wtorek.
Na goldenline znalazłem pana dyrektora, z którym miałem rozmawiać. Piszę mu grzecznie, w stylu ę-ą, że nie chce mi się jechać specjalnie po to, żeby przeczytał na głos moje CV, zapytał ile chcę zarabiać, zdziwił się, że aż tyle i pożegnał mnie obiecując zadzwonić – więc tyle ile możemy załatwmy przez telefon, może okaże się, że odpadam w przedbiegach (albo firma odpada). Przypominam mu, że w liście motywacyjnym zaznaczyłem, że owszem, znam się na technice sprzedaży w internecie, budowie sklepów itp. ale w branży elektrycznej jestem zielony. Nie odpisuje mi.

Dzwonię do pani o miłym głosie. Niestety, pani nie może rozmawiać, obiecuje oddzwonić. Nie oddzwania.
 Środa.

Znowu dzwonię do pani o miłym głosie. Pytam o to, o co pytałem szefa. Pani mówi, że nie ma takiej możliwości, żeby dowiedzieć się czegokolwiek przez telefon, bo procedura rekrutacji jest odgórnie ustalona. Ile zarabiałbym właściwie nie powinna mi mówić, no ale powie: tego nikt nie wie. I dodaje, że nie muszę w ogóle znać branży elektrycznej, bylebym umiał sprzedawać cokolwiek przez internet. Proszę o przełożenie rozmowy na wcześniejszą godzinę, żebym miał czym wrócić. Pani proponuje 12. Pasuje mi.

 Czwartek.

Jadę. Punkt dwunasta jestem w firmie. I konsternacja, bo szefa nie ma, wszystkie rozmowy o pracę (albo „obie rozmowy o pracę”, zamiennie używali pojęć) zostały przecież przełożone na piątek, nikt panu nie mówił? Niech pan przyjdzie jutro. Mówię skąd przyjechałem. Jeden facet upewnia się: „To jest pan z Rzeszowa i chce pan pracować w Lublinie???” (tonem „To jest pan Anglikiem i chce pan w Polsce zarobić sobie na wakacjach???”) Bardzo miła dziewczyna bezskutecznie próbuje dodzwonić się do szefa w końcu zapisuje sobie mój numer i obiecuje dać znać, jeśli czegoś się dowie.
Jadę do Kasi wyżalić się. Gdy tam jestem dzwoni miła pani: dodzwoniła się do szefa, mam jechać do domu (tak jakbym czekał na niego przed drzwiami firmy), on sam do mnie zadzwoni. Czyli dalej nic nie wiem.
O 16:30, gdy już dochodzę do dworca dzwoni szef. Bardzo zdziwiony: przecież on ma zapisane, że byłem umówiony na 17, o tej porze to on już będzie w firmie i mógłby spotkać się ze mną! Mówię grzecznie, że teraz to już za późno, za kilka minut odjeżdża ostatni pociąg. Nie chciałem już iść na tę rozmowę, byłem zły, rozżalony no i nie chciałem nadużywać gościnności Kasi. Proszę o telefon wieczorem, gdy już będę mógł spokojnie rozmawiać.
Wieczór. Szef dzwoni. On też jest miły i trochę zażenowany, kilka razy powiedział, że wyśle mi jakiś gadżety, żebym tylko nie myślał źle o firmie. W rewanżu mówię, że nie mam żalu do nikogo, spędziłem udany dzień w pięknym mieście, a pracownicy biura bardzo starali się mi pomóc. No i po tej wymianie uprzejmości dowiaduję się, że naprawdę niepotrzebnie przyjeżdżałem do Lublina, przecież taką pierwszą rozmowę to spokojnie moglibyśmy odbyć przez telefon. I że informatyka to w zasadzie on nie szuka, zależy mu raczej na kimś, kto dobrze orientuje się w branży elektrycznej. Ale oczywiście zadzwoni, gdyby nikogo lepszego już nie znalazł.
Kocham Lublin. Miłością najsilniejszą – nieodwzajemnioną.



* Tekst napisałem 18 XI 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz